Zło bierze się z człowieka
"Król Artur: Legenda miecza" ma wszelkie cechy blockbustera.
Guy Ritchie rozmontował już jeden brytyjski mit - ten o Sherlocku Holmesie. Z zaskakującą gracją zalatującego flegmą kryminalnego analityka zaprosił na londyńskie szemrane uliczki i obsadził w roli biorącego udział w nielegalnych bójkach. Tym razem wykazał się jeszcze większą odwagą - sięgnął po mit arturiański, przed którym ochoczo zgina się większość brytyjskich kolan. Niektórzy ponoć twierdzą, że jedynym prawowitym królem Anglii jest wciąż właśnie Król Artur.
W filmie "Król Artur: Legenda miecza" reżyser swobodnie reinterpretuje legendę. To jednocześnie klasyczna realizacja mitu o heroicznych rycerzach w zbrojach i na jego temat steampunkowa, swobodna dość wariacja. Efekt jest co najmniej interesujący - odświeżający i zaczepny.
Czego tu nie ma: i montaż charakterystyczny dla teledysków, i sekwencje fantasy, i ciekawe retardacje, i zagadnienie mierzenia się z traumą, i sceny przywodzące na myśl western albo powieść łotrzykowską. Bardzo dobra ścieżka dźwiękowa będzie za nami chodzić jeszcze długo po wyjściu z kina. Są i grzechy: koncertowo położony wątek romansowy, efekciarstwo i czasem nadmierne ciśnienie na uwspółcześnienie mogą nieco uwierać. Jako eksperyment jednak - film należy do całkiem udanych.
Nade wszystko "Król Artur: Legenda miecza" urasta do rangi opowieści nie tylko o żądzy władzy, ale źródłach zła. Że to - pochodzi z człowieka. I tylko z człowieka. O tym, że im bardziej rośniemy w siłę, tym większa dla niej przeciwwaga, bo nic w przyrodzie ginąć nie może. To także opowieść o godności, honorze, umiejętności negocjacji i dojrzewaniu do zarządzania. Krajem zwłaszcza. Końcowa scena jest jednym z najlepszych komentarzy publicystycznych do Brexitu, jaki do tej pory wybrzmiały.
Ogląda się bez przykrości i ciepła za uszami. Sporo to interesujących scen batalistycznych, niepowalające, ale wystarczające efekty specjalne, szalony montaż, dużo testosteronu, szczypta bezczelności w potraktowaniu niedosiężnego mitu arturiańskiego. Dodajmy, że reżyser był odpowiedzialny za realizację jednego z teledysków Madonny, kilku kampanii reklamowych (m.in. dla H&M i Nike), ma czarny pas karate, a estetycznie najbardziej pociąga go zgniłość londyńskich zaułków. Z takim CV - blockbuster w zasadzie murowany.
W filmie "Król Artur: Legenda miecza" reżyser swobodnie reinterpretuje legendę. To jednocześnie klasyczna realizacja mitu o heroicznych rycerzach w zbrojach i na jego temat steampunkowa, swobodna dość wariacja. Efekt jest co najmniej interesujący - odświeżający i zaczepny.
Czego tu nie ma: i montaż charakterystyczny dla teledysków, i sekwencje fantasy, i ciekawe retardacje, i zagadnienie mierzenia się z traumą, i sceny przywodzące na myśl western albo powieść łotrzykowską. Bardzo dobra ścieżka dźwiękowa będzie za nami chodzić jeszcze długo po wyjściu z kina. Są i grzechy: koncertowo położony wątek romansowy, efekciarstwo i czasem nadmierne ciśnienie na uwspółcześnienie mogą nieco uwierać. Jako eksperyment jednak - film należy do całkiem udanych.
Nade wszystko "Król Artur: Legenda miecza" urasta do rangi opowieści nie tylko o żądzy władzy, ale źródłach zła. Że to - pochodzi z człowieka. I tylko z człowieka. O tym, że im bardziej rośniemy w siłę, tym większa dla niej przeciwwaga, bo nic w przyrodzie ginąć nie może. To także opowieść o godności, honorze, umiejętności negocjacji i dojrzewaniu do zarządzania. Krajem zwłaszcza. Końcowa scena jest jednym z najlepszych komentarzy publicystycznych do Brexitu, jaki do tej pory wybrzmiały.
Ogląda się bez przykrości i ciepła za uszami. Sporo to interesujących scen batalistycznych, niepowalające, ale wystarczające efekty specjalne, szalony montaż, dużo testosteronu, szczypta bezczelności w potraktowaniu niedosiężnego mitu arturiańskiego. Dodajmy, że reżyser był odpowiedzialny za realizację jednego z teledysków Madonny, kilku kampanii reklamowych (m.in. dla H&M i Nike), ma czarny pas karate, a estetycznie najbardziej pociąga go zgniłość londyńskich zaułków. Z takim CV - blockbuster w zasadzie murowany.
„Król Artur: Legenda miecza”, reż. Guy Ritchie, wyst. Charlie Hunnam, Jude Law, Eric Bana, prod. Australia, USA, Wielka Brytania 126 min.
Katarzyna Woźniak
590 Artykuły
Absolwentka polonistyki na toruńskim UMK ze specjalnością filmoznawczą. Na co dzień zdaje relacje z przesunięć na półkach rynku FMCG. Po godzinach - czytelniczka. Najbardziej lubi pisać o filmach i książkach, choć właśnie o nich pisze najrzadziej.
Komentarze
Artykuły powiązane