Minimalizm w separacji
Minimalizm to bardzo popularne słowo w kręgach projektowych, przynajmniej na przestrzeni ostatnich kilku lat. I nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że teraz, w imię dobra - wszystko wygląda tak samo.
Jednym z tych sposobów jest właśnie minimalizm. Po szalonych latach 90. i bardzo technologicznym millennium doszliśmy do wniosku, że "mniej znaczy więcej" - jak zgrabnie ujął to przed laty architekt Ludwig Mies van der Rohe. Mamy 2018 r., który raczej odwraca tę zasadę, ale nie zmienia to faktu, że minimalizm pozostawił nam jedną furtkę, dodajmy od razu: z bardzo niewygodnym dojściem do niej. Wyobrażasz sobie wielką koncepcję, prowadzisz research, widziałeś dużo zdjęć w internecie, na których podobne do siebie propozycje graficzne wiszą na wielkich tablicach i są dogłębnie lustrowane przez młodych, oddanych pracowników. Mija tydzień - nadal nie jesteś zadowolony, a projekt nawet wydrukowany i powieszony na tablicy nie wygląda tak efektownie. Zaczynasz zastanawiać się nad planem B. I tu chyba skłamałem, bo nie ma się nad czym zastanawiać. Wybierasz font, wyrównujesz do środka, a może do lewej - dla odmiany, proporcje znasz na pamięć, kilka niepotrzebnych elementów, kolory, które pasują do wszystkiego - ot idealny w swej prostocie layout czy znak. A w perspektywie okres zadowolenia i poczucia spełnionego obowiązku.
Niemożliwe jest nie spotkać się z tymi rozwiązaniami, zwłaszcza że większość z nich prawdopodobnie jest poprawna i spełnia swoją funkcje. I właśnie to czyni je najbardziej niebezpiecznymi, tym bardziej z dość powszechnym (o zgrozo, nawet wśród młodych projektantów) przekonaniem, że klient odbiorca jest stworzeniem bezrozumnym i nie ma prawa pojąć wysublimowanych propozycji.
Problem wygląda nieco inaczej z drugiej strony - gdy zostawiam swoje projekty na boku i chcę poczuć się odbiorcą - owszem związanym z projektowaniem, ale odbiorcą. Czy skoro uważam się za estetę nie powinienem tak naprawdę podziękować za minimalizm? Przecież dzięki niemu zamiast serii eksperymentów widzę ten "ładniejszy" świat, który doskonale znam. Do pewnego momentu głęboko wierzyłem, że mimo nagminnych podobieństw z łatwością dopatrzę się różnic. I że tak jest lepiej. Zupełnie jak z filtrami na Instagramie. Czy dzięki tej aplikacji ludzie robią ładniejsze zdjęcia? Być może niektórzy tak uważają, ja wątpię. Czy brzydkie zdjęcia wyglądają lepiej dzięki tej aplikacji? Bez wątpienia. I podobnie jak w świecie projektowym ma to swoje plusy (świat jest choć trochę ładniejszy) i minusy (ludzie nie muszą umieć robić zdjęć, wystarczy aplikacja). Świat może zawalić się przez brak tożsamości. Na fotografach amatorach spoczywa nieco mniejsza odpowiedzialność, niż na projektantach, których prace docierają do masowego odbiorcy. Projektantów za "rozkład świata" można winić odrobinę bardziej.
Niedawno pewne renomowane zagraniczne studio graficzne wykonało branding dla pewnego miasta - prosty, minimalistyczny. Pewne polskie studio graficzne wykonało ten znak kilka lat wcześniej. Nie da się porównać, który z projektów jest "lepszy". Nie sam minimalizm jest zagrożeniem, ale sięganie po niego w pierwszym odruchu. Powoli bowiem przestajemy się wstydzić powielania, coraz mniej rzeczy traktujemy za własne, a warto by inni nie oceniali naszych jak cudze. Z fascynacji klasyką projektowania wynika idealne odwzorowanie, uproszczenie czy unifikacja. Widzieliśmy już wszystko, więc nie ma co się oszukiwać. Wszystko już było. Wyraziste rzeczy trudniej powielić i trudniej dopasować do ogółu, a mimo tego - choćby z powodu goniącego terminu - porzuciliśmy ciekawość odkrywcy. Przestaliśmy pożyczać szablony z internetu - zaczęliśmy pożyczać je od siebie nawzajem. To było. Wcześniej u mnie, tym razem u ciebie.
Kocham minimalizm. Jeden krój fontu i jeden rodzaj layoutu. I właśnie dlatego ich nie używam.
Tekst: Bartłomiej Walczuk