Inne skutki makdonaldyzacji
Sobotnie styczniowe południe. Warszawski Smyk. Zakup szortów i koszulki do tzw. WF-u dla mojego siedmioletniego syna muszę okupić... makdonaldyzacją. Nie...
Sobotnie styczniowe południe. Warszawski Smyk. Zakup szortów i koszulki do tzw. WF-u dla mojego siedmioletniego syna muszę okupić... makdonaldyzacją. Nie narzekam, sama lubię od czasu do czasu paść ofiarą FishMaca. Z trudem przenosimy przez tłum tacę z Happy Mealem i innymi delikatesami, które niezmiennie figurują na pierwszym miejscu w menu mojego dziecka. Dwie nastolatki w skupieniu pochylone nad pracą domową robią nam - niezbyt chętnie - miejsce obok, ściągając z krzeseł teczki z podręcznikami i płaszcze. Ufff. Wreszcie siedzimy. Na oko, 70 proc. gości to szkoła podstawowa i średnia. Trochę matek z dziećmi i ekspatów czytających - przy kawie i ciastku z jabłkiem - "International Herald Tribune". Na kilku stolikach, podobnie jak u naszych sąsiadek, leżą porozkładane książki i notatki tuż obok wspomnień po frytkach i lodach. Sąsiadki twierdzą, że siedzą tu już ponad 3 godziny.
Chciałabym, aby w przyszłości także mój syn odrabiał lekcje w McDonaldzie, oczywiście w przypadku gdyby nie chciał tego robić w domu, i tu spędzał wagary (bo zakładam, że - jak każdemu normalnemu dziecku - nieusprawiedliwiona obecność mu się trafi). Nie wolno tu palić, nie podaje się piwa, nawet bezalkoholowego, nie słychać o handlarzach białym proszkiem, trudno się struć nieświeżym mięsem, jest ciepło i atmosfera zdaje się być twórcza. W odróżnieniu od kafejek, które wiele lat temu osobiście byłam zmuszona odwiedzać, chcąc uniknąć lekcji chemii, McDonald gwarantuje rodzicom pewne poczucie bezpieczenstwa. I to są te inne skutki makdonaldyzacji.