Mitterand odpiera japońską inwazję

Dariusz Kubuj, współwłaściciel firmy Kubuj Strategia, pisze o ekspansji marketingowej Japonii, która była porównywana do "drugiej bitwy pod Poitiers".

Japończycy są mistrzami w ochronie własnego przemysłu. Na swobodny handel na swoim rynku zgadzają się wyłącznie wtedy, gdy ich firmy nie są zainteresowane produkcją sprowadzanych towarów. Liberalni ekonomiści zachodni próbują perswazji, ale nieskutecznie. To nic, że koszty ograniczeń w konkurencji ostatecznie ponoszą japońscy konsumenci, płacąc więcej za dostarczane towary, a bogacenie się społeczeństwa jest sztucznie hamowane. Strategicznym celem Japonii jest rozbudowa własnego potencjału przemysłowego według filozofii, że "kupować może każdy, ale nie każdy potrafi wytworzyć". Japońscy konsumenci nie muszą mieć od razu wszystkiego, z owoców inwestycji w rodzimych producentów skorzysta następne pokolenie. Japończycy doskonale pamiętają, że ich potężny przemysł samochodowy rozwinął się w latach 30. wyłącznie dzięki polityce państwa – pierwsze japońskie samochody były aż o połowę droższe niż amerykańskie, a zaczęły się sprzedawać dopiero po brutalnym usunięciu Forda i General Motors z rynku. Ówcześni konsumenci sfinansowali dzisiejszą potęgę.

Dziura w kiju baseballowym

W latach 80. narzędzia prowadzenia polityki gospodarczej są już inne, ale długofalowe cele nie ulegają zmianie. Aby bronić się przed zarzutami o protekcjonistyczną politykę celną, Japończycy wymyślają coraz to bardziej pomysłowe przeszkody. Do legendy przechodzi kilka ich wyczynów. Wszystkie importowane kije baseballowe są przewiercane (aby sprawdzić, czy faktycznie wykonano je z drewna), zachodni sprzęt medyczny jest łaskawie dopuszczany, ale ubezpieczenie społeczne nie refunduje wykonywanych na nim zabiegów, dezodoranty w sprayu kierowane na rynek japoński muszą mieć "ze względów bezpieczeństwa" specjalne pojemniki ze ściankami o 25 proc. grubszymi niż wymagane wszędzie indziej na świecie, w samochodach wymagane są specyficzne rodzaje zagłówków.

Europejscy i amerykańscy politycy podejmują negocjacje na różnych szczeblach, ale ich skuteczność jest śladowa. Wszystkie największe kraje mają ogromny i stale rosnący deficyt handlowy z Japonią. Wielka Brytania co miesiąc odnotowuje w handlu z Japonią deficyt przekraczający dwieście milionów dolarów. Margaret Thatcher ostrzega, że ci, którzy spodziewają się nadal wysyłać mnóstwo towarów na rynek brytyjski, ale jednocześnie zamykają swoje rynki, są w wielkim błędzie. Stany Zjednoczone w 1981 roku importują japońskie towary za 38 miliardów dolarów, ale eksportują tylko równowartość 21 miliardów. Przez cały rok amerykańskim producentom udało się sprzedać w Japonii tylko 7742 samochody, a w tym samym czasie Japończycy sprzedali w USA aż 1,9 miliona swoich aut. Administracja Reagana żąda drastycznych zmian, ale rozmowy grzęzną w szczegółach, procedurach i podkomisjach. Jeden z wysokiej rangi urzędników z Brukseli formułuje często później powtarzaną opinię, że negocjacje z Japończykami "przypominają uruchamianie samochodu ze słabym akumulatorem przy ciężkim mrozie – na chwilę zakręci, a zaraz potem staje".

Cynik Francois

Do grupy wściekłych przywódców należy także francuski prezydent Mitterand. Jego wizyta w Japonii nic nie dała. Japońscy negocjatorzy są bardzo uprzejmi, ale pomimo upływu sześciu miesięcy nie widać żadnych konkretnych działań, aby poprawić bilans handlu z Francją. To, co teoretycznie udaje się wynegocjować z ministrami, i tak rozbija się potem o machinę biurokratyczną. Wszystko to sprawia wrażenie zabawy w kotka i myszkę. Pewien japoński biznesmen mówi z rozbrajającą szczerością: "Wyobraź sobie celnika pracującego w dokach w Jokohamie, który od czterdziestu lat mówi 'nie'. Trudno mu będzie nagle zacząć mówić 'tak', bo jakiś polityk w Tokio ogłosił nowe zasady".

Mitterand cynicznie zagrywa tą samą kartą, a za cel obiera sobie japońskie magnetowidy. We Francji w szybkim tempie wprowadzony zostaje drobny przepis dotyczący importu elektroniki – od 26 października 1982 roku cały strumień sprowadzanych sprzętów ma przechodzić przez jeden wyznaczony urząd celny. Do odpraw wyznaczona zostaje niewielka placówka zatrudniająca tylko dziesięciu pracowników, więc z góry wiadomo, że powstawać będą gigantyczne zatory. Typowo francuskie poczucie humoru sprawia, że placówka ta ma się mieścić w miejscowości Poitiers. Symbol jest bardzo czytelny – dzieje się to akurat w 1250 rocznicę bitwy pod Poitiers, w której wojska Karola Młota odniosły kluczowe dla przyszłości Francji zwycięstwo nad Arabami. To mniej więcej tak, jakby Polska cały swój import elektroniki zdecydowała się prowadzić akurat przez mały urząd nieopodal Grunwaldu. Zresztą Poitiers, podobnie jak Grunwald, leży w głębi kraju i już sam dojazd do tego miejsca z całym towarem do oclenia nie jest banalnym przedsięwzięciem.

Tu nie chodzi o koniak i perfumy

Teoretycznie zarządzenie dotyczy każdego producenta magnetowidów, ale japońskie firmy kontrolują 95 proc. importu do Francji, więc dla wszystkich jest jasne, że to dalekowschodnim "partnerom" Mitterand postanowił pokazać, jak bardzo jest zdeterminowany w osiągnięciu swych celów. Uderzenie jest skuteczne. Urzędnikom francuskim w Poitiers nie spieszy się w odprawach, szczegółowo kontrolują każdy egzemplarz. Import japońskich magnetowidów natychmiast spada dziesięciokrotnie. Po kilku tygodniach w Poitiers na odprawę czeka ponad sześćdziesiąt tysięcy magnetowidów, już wiadomo, że tylko niewiele z nich zdąży trafić do sklepów przed świętami. Tygodnik "Time" określa to mianem "drugiej bitwy pod Poitiers".

Francuski minister handlu oszołomionemu prezesowi Sony mówi brutalnie: "Możemy żyć bez japońskich wyrobów". Japończycy nie wiedzą, jaka reakcja będzie najlepsza. Rozważane jest zablokowanie importu francuskiego alkoholu i perfum oraz wyrobów haute-couture. "Dlaczego nie zrewanżujecie się, lokalizując punkt odpraw celnych koniaku na szczycie góry Fudżi?" – żartuje niemiecki minister gospodarki. Ale tak naprawdę Japończykom nie jest do śmiechu. Ich ewentualne akcje odwetowe mogłyby stać się dla opinii publicznej krajów zachodnich ostatecznym dowodem, że Japonia lubi korzystać z ułatwień eksportowych, ale bezwzględnie broni swojego rynku i rodzimych przedsiębiorców przed konkurencją z zewnątrz. Stawką w grze Mitteranda i tak nie są zresztą koniak i perfumy, ale wyposażenie elektrowni atomowych czy produkty przemysłu lotniczego.

Wiadomo, że z Francuzami nie będzie łatwo. Gdy Japończycy próbują zablokować import francuskich nart (twierdząc, że japoński śnieg ma inne parametry), Francuzi błyskawicznie rewanżują się zapowiedzią zablokowania importu japońskich motocykli (ze względu na specyfikę parametrów francuskiego asfaltu). Postawieni pod ścianą Japończycy ustępują.

Komentarze

Prosimy o wypowiadanie się w komentarzach w sposób uprzejmy, z poszanowaniem innych uczestników dyskusji i ich odrębnych stanowisk. Komentując akceptujesz regulamin publikowania komentarzy.