Człowiek-głos ["Dyrdymarki" - recenzja]
"Dyrdymarki" Marka Niedźwieckiego mają swoją premierę podczas faktycznej agonii Programu Trzeciego Polskiego Radia. Wspomnienia i anegdoty nie pozostawiają wątpliwości: to okruch świata, który bezpowrotnie utraciliśmy.
Ostrzegam: nie ma tu żadnych rewelacji, głodnych kawałków, ploteczek, insynuacyjek. Bo i Marek Niedźwiecki nie jest osobowością z parciem na szkło – to człowiek-mikrofon. Uwielbia szare dni i powtarzalność. Mokotowski bazarek, zbieranie grzybów, muzykę, od której piękniejsza tylko cisza. Mistrz pauzy, zawieszenia, zdań prostych jak podanie ręki i olbrzymiej wiedzy, która czyni skromnym, ale pewnym swojego osadzenia. Wielokrotnie powtarza, że już nie nie musi, ale to zdanie, powtórzone w aktualnej sytuacji mediowej, napawa głębokim smutkiem. Jest znakiem, że pewna epoka bezpowrotnie się skończyła, a my wszyscy przyłożyliśmy rękę do zwapnienia i korozji tkanki „dzisiaj”. Majową cenzurę w Trójce tłumaczy w krótkich żołnierskich słowach – zresztą, co tu tłumaczyć, jeszcze Polska do reszty nie ogłuchła, a jeśli ktoś Trójce wierny, to słyszał, jak było.
Radiowe wspomnienia Niedźwiecki okrasza krótkimi anegdotami o tym, jak Madonna dostała w prezencie wódkę Chopin, a Lionel Richie żubrówkę, Katie Melua udzielała wywiadu, siedząc w taksówce w Stanach, a jego podróże po Rosji przypominają scenariusz międzynarodowego filmu szpiegowskiego.
W książce Marka Niedźwieckiego sporo melancholii, ale i dużo ciepłego uśmiechu. Przepisy na rosół, mielone, zielone curry, opowieści o smakach, zapachach i rozmowach z celnikami, kiedy z zagranicznych delegacji w czasach komuny przywoził średnio dwieście płyt. Sobie też, ale przywoził je przede wszystkim nam. To również dzięki niemu udało się komunistyczną Polskę ocalić od zdurnienia. Co dalej z tym zrobimy – trochę strach pomyśleć, jeśli zważyć, co zrobiliśmy już.
Jeśli ktoś nie wie, co utraciliśmy, na rynku mamy mnóstwo książek, uświadamiających, na czym polegał fenomen Programu Trzeciego Polskiego Radia. Wielka Litera wydała wcześniej Niedżwieckiego "Radiotę” i "Australijczyka”. Wydawnictwo Znak wydało onegdaj wspomnienia Wojciecha Manna, Magdy Jethon czy świetne i skompresowane anegdoty Marcina Gutowskiego. Dobrze, że choć papier przechowuje. Symptomatyczne, że patronat medialny nad książką objęło Radio Nowy Świat, którego zrąb stanowią dziennikarze wyrzuceni lub zmuszeni do odejścia z Trójki. Słuchacze domagają się usłyszenia Niedźwieckiego na antenie. Na razie dziennikarz nie odpowiada, nie deklaruje. Przecież nic nie musi.
W "Dyrdymarkach” znajdziemy Niedźwieckiego opowieści o sobie, wspomnienia z rodzinnego Szadka, trochę posypki dawnych lat – a to wszystko bez lokowania produktów, apartamentów, porsche i tak ohydnej dziś antenowej pozy. Spomiędzy wspomnień wyłaniają się od czasu do czasu te typowo radiowe, na które już mogą sobie ostrzyć zęby miłośnicy (byłej) Trójki. One bez wątpienia ucieszą. Od czasu do czasu pobrzmiewają jednak trochę jak flashback, cień żalu, zduszona tęsknota. Niedźwiecki skrzętnie ją skrywa, zbyt elegancki jest na darcie szat, zbyt godny na rejtanienie. Z czułością wspomina, ale już nie pobrzmiewa bólem. Już wystarczy.
Teraz nas zaboli. W każdym razie powinno – ale to i tak rodzaj bezlitosnej łaski, na którą nie wiadomo, czy jako branża, obywatele, ludzie w ogóle – zasłużyliśmy.
Marek Niedźwiecki, "Dyrdymarki, czyli ja już nic nie muszę”, Wielka Litera, Warszawa, 2020.
Absolwentka polonistyki na toruńskim UMK ze specjalnością filmoznawczą. Na co dzień zdaje relacje z przesunięć na półkach rynku FMCG. Po godzinach - czytelniczka. Najbardziej lubi pisać o filmach i książkach, choć właśnie o nich pisze najrzadziej.