Płot, nożyce, kamień, czyli pójdziemy na spacer w Alejach [Felieton Michała Majczaka]

Nie wiem, czy państwo zauważyli, ale obecnie na każdym ogrodzeniu i parkanie otaczającym budynki użyteczności publicznej, a tych w Alejach Ujazdowskich jest wiele, wiszą niekończące się serie plansz i plakatów promujących poszczególne urzędy.

Byliśmy kiedyś na spacerze z moją siostrzenicą. Marta miała lat pięć, a jest to wiek trudny. Dzieci komentują wtedy wszystko wokół siebie. I robią to głośno. Zobacz, jaka bardzo stara staruszka. Co za okropnie brzydki pies. Dlaczego ten pan siedzi na ziemi i chce pieniądze? Tak za nic? To dlaczego ja Świętemu Mikołajowi najpierw muszę powiedzieć wierszyk? Tych pytań nikt się nie spodziewa i nikt nie zamawia.

Dzieci mówią to, co chcą, nie zwracając uwagi na odbiorcę. Tak było i tym razem. Mała zobaczyła leżący na chodniku głaz z wmurowaną tablicą i zapytała: jak zginął ten kamień, który tu pochowano. To nie jest grób kamienia, ale miejsce pamięci poświęcone poległym żołnierzom. Ale, ale – pyta mała – czy oni mieli kształt kamienia? Nie, to byli ludzie. A co ja widzę przed sobą? Poddałem się i szybko zaproponowałem lody.

Tych spacerów mi jednak brakuje. Co bowiem powiedziałaby mała Marta dzisiaj, gdybyśmy szli warszawskimi Alejami Ujazdowskimi? Nie wiem, czy Państwo to zauważyli, ale obecnie na każdym ogrodzeniu i parkanie otaczającym budynki użyteczności publicznej, a tych w Alejach jest wiele, wiszą niekończące się serie plansz i plakatów promujących poszczególne urzędy. I każdy z nich w obszerny sposób opowiada o tym, z czego dany wydział czy biuro słynie. Widzimy więc, że A gwarantuje to, B zapewnia coś innego, C chroni, D nie pozwala itd. Przyglądam się temu z rosnącym zdumieniem. I chociaż nie mam obok siebie Marty, bo w międzyczasie urosła, ma swojego synka i mieszka za granicą, też zadaję sobie pytania. Być może dziecinne.

Czy to był konkurs? Taki jak w przedszkolu, gdy pani prosi, by dzieci namalowały to, co robiły w niedzielę, a tylko te najsprytniejsze wiedzą, że obok działkowej altanki i grilla nie należy malować butelek po winie lub piwie. A może ktoś nie lubi miejskiej zieleni, więc postanowił ją zasłonić utwardzoną pianką z patriotycznym hasłem i zdjęciem mundurowego? Dlaczego pokazuje nam się te plakaty? W dobie przekazu internetowego to chyba pieniądze wyrzucone w żywopłot, bo przecież i tak chodzimy po mieście z nosami zanurzonymi w komórkach. Komu więc mają służyć? Kto je wymyśla? I dlaczego, mówiąc oględnie, te ogrodowe anonsy straszą? Tu krzywa pozbawiona Helu Polska, tam karykaturalna Skłodowska, a dalej Piłsudski, który ma głowę większą niż jego Kasztanka.

Jedno jest pewne. Ktoś za ich pomocą chce nam coś powiedzieć. I to bardzo głośno, brakuje mu jednak weny, talentu lub po prostu umiejętności, więc „robi kamień”. Wiem, co mówię. W czasach PRL-u w pewnej podwarszawskiej miejscowości, którą znam dobrze, pośrodku parku stał ośmiometrowy pomnik Juliana Marchlewskiego. Miało to sens, bo szpalery drzew stały przy ulicy jego imienia. W latach 90. wiatr zmienił kierunek, kamienny pomnik zburzono, a w jego miejsce położono po prostu głaz i dodano informacje, że TO od dzisiaj upamiętnia ofiary stalinowskich mordów. Dzieciaki, które nie umieją czytać, na granitowym bloku z tyłu zaczęły pisać różne rzeczy o Legii.

I powie ktoś: odczep się, intencja była dobra. Marchlewski nie był dobrym człowiekiem. No dobrze, ale czy nie można było po prostu dorzeźbić mu dwójki dzieci i zrobić z niego Korczaka? Fizjonomię obaj panowie mieli podobną. Pomnik by się nie zmarnował, a pana Janusza by smarkacze nie mazali.

Odczep się, człowieku, naprawdę. To były trudne czasy transformacji. Każdy chciał coś rozwalić, a mur był tylko w Berlinie. Poza tym pamiętajmy, że nawet budynek Sądu Najwyższego pomalowano wtedy na pistacjowo. W porządku, ale dzisiaj jest chyba inaczej. Przecież rok temu nie tylko warszawscy radni przyjęli uchwałę krajobrazową, która zabrania reklamowego piractwa. Nie wolno już plakatów i reklam wieszać, gdzie popadnie. Ma być czysto, ładnie i estetycznie. Umówiliśmy się, że na poziomie chodnika nie będziemy oglądać trzymetrowych słoików z dżemem lub monstrualnych kaczych udek za jedyne 7,99 zł. I co? Wołowiny i rajstop pokazywać nie wypada, a plakaty promujące A, B czy C można? Tylko dlatego, że A, B oraz C są właścicielami parkanów czy płotów?

Komu potrzebne są te wszystkie plansze? I dlaczego z dnia na dzień jest ich coraz więcej. Czy komuś z naszych bliskich lub sąsiadów robi się dzięki nim lepiej? Pani Kinga z warzywniaka sprzedaje więcej fasolki, a Norbert, który lubi biegać po mieście, porusza się szybciej?

Ja osobiście lubię patrzeć na miasto i najchętniej wziąłbym na każdy spacer nożyczki, żeby na nowo poodsłaniać te schowane za piankami kolorowe bzy, czeremchy i kaliny. Nawet jałowiec byłby lepszy od bohaterskiego misia spod Monte Casino, o którym przypomniał mi komiks rozwieszony na parkanie pewnego ministerstwa. Proszę mnie dobrze zrozumieć, misie są w porządku, ale ten akurat miał karabin w łapie i chciał zabijać Niemców. A to już jest dosyć absurdalne.

Służba, honor i ojczyzna, Rudy, Szarik i koślawa Polska. Czy nie powinniśmy zacząć o tym rozmawiać? Zadawać pytania i dopominać się o przywrócenie nam mieszkańcom krzaków, drzew i zieleni? Przecież głupio będzie któregoś dnia stwierdzić, że do naszych miast i siół znów zawitała wszechobecna propaganda.

No, a ten pomnik Marchlewskiego już raz burzyliśmy.

Tekst: Michał Majczak

Michał Majczak pracuje w reklamie od 20 lat. Nie lubi słów "senior" i "copywriter", z dwojga złego wybiera to drugie. Ceni sobie doświadczenie zdobyte w agencji PZL, a to oznacza dosyć specyficzne poczucie humoru i kilka znajomości na mieście. Pracował też w DDB Warszawa, co również podkreśla.

Komentarze

Prosimy o wypowiadanie się w komentarzach w sposób uprzejmy, z poszanowaniem innych uczestników dyskusji i ich odrębnych stanowisk. Komentując akceptujesz regulamin publikowania komentarzy.